P: Dlaczego zdecydowała się pani umieścić akcję swojej najnowszej powieści właśnie tutaj, na Ziemi Lubuskiej?
Greta Drawska.: Urodziłam się i wychowałam w Świebodzinie, a jako dziecko bardzo często spędzałam czas nad pięknym jeziorem Niesłysz. Od dawna planowałam tu wrócić za pośrednictwem moich bohaterów i wreszcie się udało.
P: Pani bestsellerowa trylogia kryminalna, której akcja toczy się na Pojezierzu Drawskim, łączy w sobie wątki kryminalne i odległą historię regionu. Czy tak samo jest i w tym przypadku?
GD.: „Czerwone oleandry” to rozgrywający się w całości współcześnie thriller psychologiczny, a więc ramy gatunkowe są inne. Większy nacisk położyłam na rozbudowanie postaci i stopniowanie napięcia. Niemniej historia tego regionu jest również bardzo ciekawa i niewykluczone, że wrócę tu w przyszłości z powieścią osnutą na tle jego burzliwych dziejów.
P: Wspomniała pani o rozbudowaniu postaci. W wielu recenzjach powtarza się opinia, że mistrzowsko buduje pani portrety psychologiczne swoich postaci. W jaki sposób to pani osiąga?
GD.: Bardzo mnie cieszą takie opinie, bo dla mnie to właśnie prawdziwe, niejednoznaczne postaci są w powieści najważniejsze. Można mieć świetny pomysł na fabułę i posługiwać się sprawnie językiem, ale to tylko pojazd, który nigdzie nie pojedzie, dopóki człowiek nie siądzie za kierownicą. Przynajmniej jeszcze nie dziś, gdy samochody samoobsługowe są nadal w fazie testów.
P: Trzymając się tej metafory, czy literackim samochodem samoobsługowym są pani zdaniem książki pisane przez sztuczną inteligencję?
GD.: Widziałabym tu inną metaforę. Dla mnie książki pisane przez AI to warzywa hodowane w sztucznych warunkach. Może i z wyglądu doskonałe, pozbawione są smaku i zapachu, nie wspominając o wartościach odżywczych. Produkowane w ten sposób powieści z powodzeniem zastąpią proste i taśmowo powielane fabuły, ale my czytelnicy będziemy zawsze szukać mięsistej prozy, która zapewnia nam dobrą rozrywkę, ale też nietuzinkową refleksję i autentyczne emocje. Taką mam przynajmniej nadzieję.
P: Dlaczego zdecydowała się pani pisać pod pseudonimem?
GD.: Wcześniej, pod swoim nazwiskiem Hayles, publikowałam powieści obyczajowe. Chciałam zaprezentować się czytelnikom z nowej, bardziej mrocznej strony. Pseudonim stał się czymś w rodzaju spójnej marki, która ułatwia czytelnikowi odnalezienie moich powieści wśród innych tytułów.
P: Czy zajmuje się pani czymś jeszcze poza pisaniem?
GD.: Jestem nauczycielką jogi. Myślę, że obie te dziedziny świetnie się uzupełniają. Praktyka jogi uczy skupienia i pobudza kreatywność. W prostych sekwencjach ćwiczeń fizycznych i oddechowych jest też czysta pozytywna energia, dzięki której łatwiej jest mi się zanurzyć od czasu do czasu w powieściowym mroku.
P: Ma pani jakieś rady dla początkujących pisarzy?
GD.: Obserwować rzeczywistość, powstrzymując się od szybkich ocen. Pisać każdego dnia. To trochę jak z medytacją. Są dni, kiedy kompletnie nie wychodzi, myśli są nieposłuszne i chaotyczne, ale to nic. Najważniejsze, by wyrobić sobie nawyk. Czytać każdego dnia, ale tylko dobrze napisane i dobrze przetłumaczone książki. Po co powielać złe nawyki językowe? Bezlitośnie ciąć napisany już tekst. Zawsze jest go za dużo. Dopiero gdy wyłania się myśl przewodnia, konkretny motyw, można usunąć to, co zbędne, i podkreślić to, co istotne. Odłożyć skończoną powieść, by złapać konieczny dystans i nadać jej ostateczny kształt. To jak z obrazem. Trzeba zrobić kilka kroków do tyłu, by dostrzec całość. Doceniać konstruktywną krytykę i nie przejmować się inną. Parafrazując stare powiedzenie „papier jest cierpliwy”, dziś „cierpliwa jest sieć”. Szkoda życia, by przejmować się hejtem.